sobota, 12 listopada 2016

Od Aidena CD Sansity

Powoli podniosłem się do pozycji siedzącej i złapałem się za bolącą głowę. Było mi niedobrze, dodatkowo ten posmak piwa. Już nigdy po ucieczce nie wejdę frontowymi drzwiami. Rozejrzałem się po pokoju. Sans zniknęła. Przeanalizowałem ostatnią wypowiedź dziewczyny. Musiałem następnego dnia zmyć się z gospody. Jak z gospody to i chyba też z miasta, bo raczej nie znalazłbym drugiej kryjówki. Jeszcze straż...
Chwyciłem kubek i wziąłem parę łyków wody. Gdy go odstawiałem, do pokoju wszedł Grillby. Zmierzył pomieszczenie wzrokiem, a gdy spojrzał na mnie, spytał:
- Jak się czujesz?
- A jak myślisz? - mruknąłem.
Mężczyzna poprawił okulary, po czym przyjrzał mi się uważnie. Chwilę później uśmiechnął się trochę niepewnie.
- No - zawahał się. - Według mnie masz się lepiej niż wcześniej.
Nagle poczułem, że zbiera mi się na wymioty. Szybko zatkałem usta. Grillby wyprostował się, mówiąc cicho:
- Albo jednak nie...
Podniosłem wzrok na niego. Zakręciło mi się w głowie. Głupie piwo... Czemu alkohol mi tak szkodzi? Ledwo powstrzymując się od zwrócenia mruknąłem:
- Przynieś wiadro. Szybko.
- Już, już! - odparł Grillby, po czym wybiegł z pokoju.

Otworzyłem oczy, spoglądając na sufit. Przewróciłem się na bok. Zegar, stojący na szafce nocnej, wskazywał godzinę ósmą. Powoli podniosłem się do pozycji siedzącej i przeczesałem ręką luźno opadające włosy. Co to była za noc. Zwracałem do późna, a ból głowy i brzucha męczył mnie jeszcze przez kilka godzin. Kiedy moje myśli odeszły od tych okropnych zdarzeń, przypomniały mi się słowa Sans. No tak... Mam się dzisiaj zmyć. Związałem rzemykiem włosy, po czym wstałem, ubrałem buty i płaszcz i wyszedłem na górę.
Usiadłem przy ladzie. Po chwili stanął przede mną Grillby.
- Dzień dobry - rzekł uśmiechnięty. - Jak tam? Lepiej?
- Herbatę z cytryną oraz jakąś bułkę - powiedziałem, całkowicie olewając pytanie.
Mężczyzna westchnął i odszedł. Kilka minut później wrócił z moim zamówieniem. Zacząłem jeść bułkę, co jakiś czas popijając herbatę. Ukradkiem obserwowałem dwójkę gości siedzących niedaleko. Straż jeszcze prawdopodobnie spała, więc nie musiałem być szczególnie ostrożny. Niekiedy szukałem wzrokiem Sans. Nigdzie jej jednak nie było. Może ma co innego na głowie? Jakby się tak zastanowić, to niemal w ogóle jej nie znam. Wiem jedynie, że jest osobą władającą magią i ma gadane.
Dopiłem herbatę i odstawiłem kubek na ladę, obok pustego talerza. Wstałem i ruszyłem w kierunku wyjścia.
- Dokąd idziesz? - Usłyszałem za sobą głos Grillby'ego.
- Wczoraj Sans mówiła, żebym się stąd rano zmył - odparłem, odwracając się.
Gospodarz westchnął.
- Prawdę mówiąc, bez ciebie nie będzie już tak samo.
- Odejdę, a ty szybko o mnie zapomnisz, jak każdy.
- O tobie to niełatwo zapomnieć. - Grillby zaśmiał się. - Twoja twarz widnieje na murach, jesteś bardzo znany.
Prychnąłem i udałem się w stronę wyjścia. Po chwili jednak odwróciłem się do gospodarza.
- Masz może jakiś sztylet do oddania? - zapytałem.
Grillby uniósł brew i przestał czyścić szmatką kubek.
- A mam taki jeden - odpowiedział powoli. - Ale nie wiem, czy ci go dam.
- No weź, nie bądź taki. - Skrzywiłem się. - Co ci szkodzi? Chyba nie myślisz, że się wyda, że dałeś mi broń?
- Do kradzieży raczej nie jest potrzebny sztylet.
- Ale do samoobrony tak.
Po krótkiej wymianie zdań Grillby w końcu dał mi ten sztylet.
- Dzięki - powiedziałem krótko.
Odwróciłem się i wyszedłem z gospody. Zacząłem przenosić grawitację na budynki, dzięki czemu, odbijając się od jednej ściany do drugiej, mogłem się szybko przemieszczać.

Samochód z przyczepą z koniem zatrzymał się. Po chwili wysiadł średniego wzrostu mężczyzna i wszedł do budynku. Przyczaiłem się obok przyczepy. Nie mogłem uciekać z miasta pieszo. Najlepiej było na koniu. Poza tym, już parę razy szedłem o własnych siłach z jednego miasta do drugiego. Wiedziałem na własnej skórze, ile to trwa i jakie jest męczące. A kradzież konia nie była wcale taka trudna. Potem bym go sprzedał i miał zysk.
Rozejrzałem się, sprawdzając, czy nikt nie patrzy. Akurat byłem w części miasta, która nie była zaludniona. Oczywiście, przechodnie byli, ale niewielu. Podszedłem do drzwi od przyczepy. Nie była ona zamknięta na kłódkę. Musiałem jedynie wyciągnąć gwóźdź, który blokował drzwi. Wskoczyłem na konia. Wierzchowiec na początku wierzgał, ale w końcu poddał się. Szarpnąłem go za grzywę. Opuściłem przyczepę i galopem pognałem w stronę granic miasta. Parę osób zaczęło krzyczeć, ale i tak nie mieli szans, że mnie teraz ktoś złapie.
Zbliżałem się do końca zabudowań. Schyliłem się bardziej i kopnąłem konia w boki. Ten wierzgnął i przyspieszył. Jazda bez siodła nie była najlepsza. Jeszcze brak lejców. Granica miasta była jednak coraz bliżej. No, dalej, koniu! Jeszcze kawałek i już mnie wtedy nie złapie straż. Nagle uderzyłem o coś twardego. Coś, co było niewidzialne. Spadłem z wierzchowca na drogę. Koń pogalopował dalej, zostawiając mnie.
- Wracaj tu, ty parszywy koniu! - krzyknąłem, ale on oczywiście mnie nie słuchał.
Zrobiłem parę kroków naprzód i ponownie o coś uderzyłem. Otarłem obolały nos i położyłem rękę na tym czymś. Zaskoczony położyłem drugą. Co? Bariera?
- Chyba sobie ze mnie kpicie! - wrzasnąłem.
Przejeżdżający obok mnie samochodem mężczyzna spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami, po czym wzruszył ramionami i pojechał dalej. Podążałem wzrokiem za nieznajomym. Czyli tylko ja jestem tu uwięziony? To na pewno sprawka tej przeklętej straży. A niech ich wszystkich szlag trafi!

Wróciłem wkurzony do gospody. Zgrzytając zębami usiadłem przy ladzie. Od razu zjawił się Grillby. Spojrzał na mnie nieco zdziwiony. Otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak mu przerwałem.
- Zostaję tu jeszcze na jakiś czas - mruknąłem.
- A z jakiego powodu? - spytał gospodarz z ukrywaną ciekawością.
- Kaprys.
Wtem do gospody weszła Sans. Popatrzyła na mnie, lecz szybko skierowała wzrok na Grillby'ego. Podchodząc wesoło do nas, rzekła:
- Oj, Grillby, żałuj, że nie widziałeś tego, co ja!
Mężczyzna uśmiechnął się, trochę niepewnie.
- A co takiego widziałaś? - zapytał.
- Przechadzałam się po mieście, gdy wtem dostrzegłam Aidena. Jechał właśnie na koniu w stronę granic miasta. Postanowiłam trochę go poobserwować. - Dziewczyna zaśmiała się. - Słuchaj, jechał, jechał, i nagle bum! Uderzył o niewidzialną barierę i spadł z konia, który pojechał dalej. Jak się zezłościł! Krzyczał do wierzchowca, a ten go olał!
Sans ponownie się zaśmiała. Grillby spojrzał na mnie. Choć jego mina była z pozoru spokojna, tak naprawdę próbował powstrzymywać się od najmniejszego parsknięcia śmiechem. Zdenerwowany zmierzyłem wzrokiem białowłosą.
- Nie za wesoło ci czasem?

Sansity?
Za długo czekałaś, przepraszam. Mam nadzieję, że się podoba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz